Na początku chyba chodziło o Teklę.
O jej chorobę, mój stres, poczucie winy z powodu późnej diagnozy i trenowanie jej w ciągłym bólu. Chodziło też o moje plany dotyczące mojej chorej suki, jednego z najbardziej utalentowanych i pedantycznych obediencowo psów, jakie znam.
Chodziło o samo obedience.
O to, że nie mam z kim startować, nie mam na kim się uczyć, nie mogę się pokazywać. Mnie, zawodnika, bolało i dręczyło to bardzo.
Potem chodziło o mojego ukochanego dziadka.
Kiedy umarł, poczułam, że skończyło się nieodwołalnie moje dzieciństwo, że za nikim już się nigdy nie schowam. Byłam przerażona, sama w krajobrazie bez największego wsparcia, jakie znałam. Nagłe odcięcie sznurków jest tutaj trafną metaforą.
Chodziło też o Aku.
Była najbardziej koszmarnym szczeniakiem, jakiego widziałam, spała po sześć godzin na dobę, odłożona do klatki aktywowała się od razu, gdy chciałam w spokoju popracować, okropnie głośna, absorbująca i chorobliwie nie panująca nad sobą, nie chciała nawiązywać kontaktu. Czułam, że nie daję rady, wiele razy uciekałam z domu, żeby tylko na nią nie patrzeć, kilka(naście) razy wręczałam ją komuś na godzinę lub dwie, bo nie mogłam na nią patrzeć i musiałam się uspokoić. Nienawidziłam siebie za to, za tę słabość, ukrywałam ją jak mogłam. Pies z moich marzeń, a ja nad sobą totalnie nie panuję. Klasyczny baby blues, tylko taki trwający miesiącami, i klasyczne high need puppy. Do tej pory nerwowo kurczy mi się brzuch, kiedy pomyślę o szczenięciu w domu.
Na końcu chodziło o mnie.
O samonapędzające poczucie bezradności i smutku, których się przed sobą wstydziłam i z którymi nie potrafiłam walczyć. O niechęć do siebie samej za poddawanie się emocjom, które mnie topiły. O niespełnianie oczekiwań, które rosły, a na które mogłam tylko tępo patrzeć. Tyle pretensji o bycie słabym.
Gdzieś po drodze zaczynam chorować.
Depresja przychodzi całkowicie niepostrzeżenie. Jednego dnia po prostu jest trochę gorzej, drugiego też, ale przecież wszystko jest generalnie w porządku, każdy miewa gorszy dzień, a mam takie dobre życie, więc nie mogę narzekać. Wiele razy powtarzałam: „mam dobre życie„, Boże, ile razy to mówiłam do siebie, do innych, tak jakbym chciała upewnić innych i siebie przede wszystkim, że wszystko jest dobrze, a ja nie narzekam, bo przecież nie mam na co. Gorsze dni następują po sobie i są minimalnie ciemniejsze, gradient przygnębienia, strachu i beznadziei pogłębia się tak, że nie mogę powiedzieć, że o, wtedy się to zaczęło albo wskazać punktu przełomowego. Nie ma ich. Rozwój depresji przypomina bycie czystą szklanką ze szklanymi kulkami, którą ktoś powoli napełnia ciemną, gęstą i lepką wodą. Nie umiem powiedzieć, czy ta szklanka jest pusta, prawie pusta lub prawie pełna, bo o tym, że jest już bardzo źle dowiaduję się ostatnia – kiedy wszystkie lub prawie wszystkie wszystkie kulki są pod wodą, a ja jestem tak już zalepiona, że już nic nie wiem i nie rozumiem.
Po drodze dzieją się rzeczy dziwne. Zaczynam jeść za dużo, po prostu się opycham, gdzieś w trakcie próbuję szukać przyczyny zmęczenia, tycia i złego nastroju – badam tarczycę, ale (z czego się wtedy śmieję) wychodzi wręcz nieprzyzwoicie zdrowa. Powoli przestaję mieć siłę na wychodzenie z domu – siłę w głowie, jestem ciągle zmęczona gonitwą myśli – przestaję zupełnie dbać o siebie, nie mam siły się kąpać, nie mam siły umyć zębów. Na sam koniec siedzę w brudnym łóżku, zapominam się wykąpać, uczesać – tygodniami w lecie nie potrafię rozczesać włosów – siedzę ciągle w jednych, też brudnych dresach, których nie zdejmuję ani na noc, ani w ciągu dnia. Nie potrafię wybrać ubrań, nie wiem co mi się podoba, czuję, że nie zasługuję na ładne rzeczy, bo i tak to bez znaczenia, nie wiem nawet, które to ładne. Nie wiem nic. Normalne czynności zajmują mi strasznie dużo czasu, czuję się, jakbym patrzyła z boku na wszystko, co się dzieje, i nie miała na to zupełnie wpływu. Jestem bierna, w środku zależy mi na tylu rzeczach, bardzo chcę, żeby było inaczej, ale nic nie potrafię. Tylko patrzę, nie mam siły, czasem – coraz częściej – płaczę, a jedyne, na co mnie stać w ciągu dnia, to wyjście z psami, po którym jestem koszmarnie zmęczona, czuję, że nie robię w życiu nic innego poza chodzeniem z psami, pamiętam, że w pewnym momencie krzyczę o tym, że mam dość, że dzisiaj z nimi wyjdę, a jutro będzie to samo i to się nigdy nie skończy. Jestem wykończona. Potem znowu wracam do łóżka, gdzie przesypiam godziny zwinięta pod kocem albo po prostu leżę.
Przez chwilę boję się, że mam coś nie tak z mózgiem – w sensie fizycznym – bo zaczynam wolno chodzić, tak że nie mogę nadążyć, od pewnego czasu się jąkam, niekiedy przerywam w połowie zdania i odpływam, dopiero po pewnym czasie zauważam, że to się stało, ale wtedy wiadomo, już trochę głupio i za późno. Czasem dłuższy czas nie mówię już nic, bo przecież nie zostało już nic do powiedzenia. Zaczynam się bać tłumów, grup, głośnych dźwięków, wyjście na głośną imprezę jest dla mnie nie do przejścia, bo fizycznie zaczynam czuć się źle, chcę się schować w domu, przy wizycie znajomych marzę o tym, żeby pójść do sypialni albo przynajmniej móc siedzieć i nic nie mówić. Panicznie się boję wypadków, zranienia, tego, że moim bliskim stanie się krzywda. Przez półtora roku bardzo kiepsko sypiam, budzę się średnio dwa razy w nocy, więc też jestem niesamowicie zmęczona. Coraz częściej mam silne bóle głowy i oczu, rozsadzające mi po kilka dni czaszkę, momentami słabo widzę. Prowadząc obóz, w przerwach tylko leżę, płaczę lub się złoszczę, przesypiając czas od zajęć do zajęć, a po jego zakończeniu prawie nic nie mogę powiedzieć, tak jestem zmęczona. Potrafię wpaść w histerię, bo ktoś powiedział coś złego, pies wytarzał się w kupie (zgadnijcie, który), a za chwilę ktoś ma przyjechać, a ja mam posprzątać, a przecież nie mam siły, nie mam zupełnie siły i odwołuję co chwilę zajęcia, bo nie mam siły ich prowadzić, wolę siedzieć w domu i w łóżku, staram się przespać każdy moment, bo może jutro coś się zmieni, może jutro będę miała siłę, może jutro będzie lepiej. Nie było.
Niesamowite jest to, jak bardzo można się wstydzić i czuć winnym tego, co się z nami dzieje. Strach, wstyd, wina i obrzydzenie przeplatały się podczas całego tego czasu, jak przestawałam się bać, za chwilę wchodził wstyd, który wypierał poczucie winy. Strach przed nie spełnianiem oczekiwań, opuszczeniem, osamotnieniem, zaniedbaniem tego, co mam i co mogłabym mieć. Wstyd – mniej więcej z tych samych powodów, bo w głowie co chwile coś szepcze „jesteś za słaba, nie dałaś rady”. I to prawda, byłam za słaba, bo nie umiałam tego zahamować, przejąć kontroli nad własną głową. Jestem totalnie niedecyzyjna w pewnym momencie, nie umiem wziąć się sama w garść, postawić do pionu, potrząsnąć i powiedzieć: „Jagna, masz przecież dobre życie, nie marudź i się ogarnij, niszczysz wszystko”. Sama dla siebie jestem czasem obrzydliwa w tym, co robię i czego nie robię – i jednocześnie bezradna, bo nie potrafię sobie pomóc i chciałabym uciec od siebie sama, a przecież nie mogę. Potrzebuję pomocy, ale czy na nią zasługuję czy tylko się mażę i powinnam się wziąć w garść, jak każdy normalny człowiek z życiem tak dobrym, jak moje?
Do lekarza zgłosiłam się przypadkiem kilka miesięcy temu, zaprowadzona na siłę przez przyjaciół z zupełnie innego powodu i ostatecznie kończę na terapii oraz lekach nasennych i przeciwlękowych. Diagnoza depresji okazała się być dla mnie wielkim zaskoczeniem, jednocześnie ulgą i strasznym wstydem. Ulgą, bo jednak zdejmowała ze mnie ciężar nie dawania sobie rady przez ostatnie półtora roku. Wstydem, bo normalni ludzie nie chorują, wiem, że to nieprawda, ale do tej pory tak czuję, olbrzymia jest moc stygmatyzacji. Mimo że jestem wykształcona, mądra, jakakolwiek – nawet w tej chwili staram się nie myśleć o tym, że mój mózg nie dał rady, bo czuję się okropnie zawstydzona własnym brakiem kontroli. Mimo leków nadal się budzę w nocy – ale już tylko raz, po jakimś czasie potrafię zasnąć nawet bez nich, a po kilku miesiącach przestaję płakać, zaczynam znowu gotować i zapraszać znajomych na jedzenie, cieszyć się treningami i pracą, opowiadam słabe suchary, podlewam kwiatki i robię inne drobne rzeczy, które kiedyś kochałam, a które z mojej głowy wyssała choroba.
Dawno temu, kiedy – zdrowa – czytałam opracowania na temat depresji, wszędzie przewijały się te same słowa: chory będzie odrzucał, chory potrzebuje wsparcia, chory nie ma wpływu na to, co się dzieje, jeśli widzisz niepokojące zachowania, rozmawiaj i pomóż. Wydawało mi się to wtedy strasznie płaskie i instrumentalne, że każdy pisze tak samo o tym samym. A teraz, kiedy sama jestem w trakcie leczenia – i wracam do starej, sypiącej sucharami i kochającej życie siebie – orientuję się, że nie potrafię powiedzieć nic więcej ponad to, co kiedyś przeczytałam. To straszne, ale nie ma nic więcej do powiedzenia. Mówienie osobie w depresji: weź się w garść, rusz się w końcu na basen, jesteś leniwa, inni mają gorzej, normalni ludzie się biorą za siebie, kiedy im się zwraca uwagę, masz przecież dobre życie, a narzekasz, popatrz na siebie, jak wyglądasz, rzeczywiście nie pomaga, buduje za to olbrzymie poczucie winy i karmi wewnętrzny strach. U mnie budowało i karmiło. Potrafię za to opowiedzieć z doświadczenia, że są na tym świecie tylko dwa czynniki, które ratują człowieka z depresją: terapia i leki oraz bliskość. Bezwarunkowe wsparcie, akceptacja, bycie blisko mimo wszystkiego, ułatwianie życia osobie chorej, żeby nie musiała żyć w bezustannym koszmarze swoich lęków, żeby mogła na chwilę zwinąć się w kulkę i zniknąć, odpocząć, to czynniki, które mogą decydować o być albo nie być osoby chorującej na depresję. Depresja jest chorobą, w której – jak nigdy – człowiek potrzebuje bliskości drugiego człowieka i jego ciepła, nawet jeśli sam od niego się odsuwa, płacze, nie można go dotknąć. Bliskość i ciepło, trzymanie za rękę, głaskanie po włosach. Brak warunków. Po prostu bycie obok i wiara w to, że przecież to się kiedyś skończy, a chory wart jest trwania, mimo że sam w to nie wierzy. A ktoś musi. Bez wsparcia i wiary bliskich nie mamy żadnych szans.
Epilog do tej historii jest pozytywny. Nie zgadzam się na użalanie się nade mną, bo uważam, że nie ma nad czym. Zostałam zdiagnozowana, wdrożono leczenie, pracuję nad sobą i wracam do starej, radosnej wersji siebie, która zachwyca się życiem tak, jak ono zasługuje – mam więcej szczęścia niż ci, którzy nie zostają zdiagnozowani przez długie lata lub w ogóle. Zaskakuje mnie jednak to, jak długo żyłam w koszmarze własnej głowy, zupełnie nie wiedząc, że coś się ze mną złego dzieje i nie czując, że mam prawo do pomocy, bo to przecież moja wina. Jestem zdumiona widząc, jak bardzo się różnię teraz od siebie sprzed roku czy półtora i nie mogę uwierzyć, że to przerażone, samotne zwierzątko to byłam ja. Jak to się mogło stać? Widzę to jednak dopiero z perspektywy. Wiem teraz, że depresja rodzi się wtedy, kiedy tracimy poczucie kontroli i bezpieczeństwa na bardzo wielu płaszczyznach – lub na jednej znaczącej – tak jak stało się to u mnie, gdy straciłam grunt pod nogami, a potem spadałam coraz niżej. Widzę, czego mi wtedy zabrakło i co ostatecznie przesądziło o tym, że depresja nie została zwykłym obniżeniem nastroju, tylko się rozpędzała do ostatecznego, niewesołego kształtu. Zaskoczyło mnie też to, że moja pasja (i jednocześnie zawód) będąca tym, co kochałam całą sobą i nienawidziłam równie mocno momentami, sprawiła, że moje oczekiwania i aspiracje w zderzeniu z rzeczywistością choroby Tekli i gehenny życia z Aku mogłam postawić na równi ze stratą dziadka, wyzerowaną pewnością siebie i innymi życiowymi czynnikami, o których nie napisałam. Ciężko mi uwierzyć do tej pory, jak długo byłam słaba, przerażona i samotna, uważając, że przecież mam dobre życie. Czuję się silniejsza, wiedząc, że ta świadomość pozwoli mi kiedyś zobaczyć znaki alarmowe w mojej głowie i nie dopuścić do tego, co zaczęło się ponad dwa lata temu. To dobra wiadomość.
Na sam koniec tego długiego wpisu chciałabym Was poprosić, drodzy Czytelnicy, patrzcie uważnie na swoich bliskich. Dostrzegajcie poważne zmiany i analizujcie je. Nie słuchajcie, gdy ktoś mówi, że nie potrzebuje pomocy, bo chory na depresję naprawdę nie widzi, że jest chory, tak jak ja tego nie wiedziałam. Bądźcie cierpliwi. Jeśli chcecie mu pomóc, zabierzcie go do lekarza. Depresja jest uciążliwa dla otoczenia, ale mam nadzieję, że uwierzycie, gdy powiem, że jest to nic w porównaniu z tym, przez co przechodzi chory. Jeśli ktoś w Waszym otoczeniu zamienia się nagle w fontannę, zmienia przyzwyczajenia, traci napęd do życia, przestaje się interesować czymkolwiek, staje się brudny i obojętny – działajcie. Ale przede wszystkim bądźcie obok.
Po prostu bądźcie.
Oh tak. To najgorsze, gdy się choruje a niby jest ok. A przecież spełniłam marzenia, mam dobrą pracę, o co chodzi? Mam dreszcze jak przypominam sobie lepkie lato po którym zawlokłam się do lekarza resztką sił. Ale choć wiele się wtedy działo, niewiele pamiętam. To zabawne, jak dużo można robić mając tak mało siły. Jeśli wyszło z tego coś dobrego, to tyle, że czujnie podchodzę do zmian nastroju. Wciąż jednak trudno mi o tym mówić – post o depresji na bloga wisi w szkicach dwa miesiące i nie wiem czy go opublikuję. Dzięki za mówienie o tym – takie głosy sa bardzo cenne.
Hejka,
Jagienka, pamiętaj o swojej cudowności! 😉
Jeżeli mogę Ci jakoś pomóc- pisz, chętnie pomogę!;)
Zmagam się z depresją od tej drugiej strony. Moja Mama choruje na depresję lękową od ponad 30 lat, od śmierci Taty. Raz jest lepiej, raz gorzej. Dobrze wiem o czym piszesz, ale też dobrze wiem jak trudno wejść w buty chorej na depresję osoby, komuś kto widzi to tylko z zewnątrz. Kiedy Mama zachorowała miałam 11 lat, to co przeżyłyśmy razem z siostrą ukształtowało nas i w pewien sposób zdeterminowało nasze dorosłe życie. Depresja to podstępna choroba, drąży człowieka jak kropla wody, i dopiero po jakimś czasie okazuje się, że dziura jaka powstała zdążyła już przewiercić go nieomal na wylot. Cieszę się, że udało Ci się ją pokonać.
Moja mama miała depresję poporodową. Była pielęgniarką, nikt nie mógł uwierzyć w jej chorobę – ani rodzina ani współpracownicy. Miała 3 próby samobójcze, małe, wrzeszczące dziecko i raczej mało wsparcia od bliskich… Podjęła leczenie, ale na jednej z przepustek odebrała sobie życie. Mój tata znalazł ją powieszoną w łazience, w mieszkaniu, gdzie mieliśmy tworzyć swoją małą rodzinkę. Z opowieści wiem, że przez ponad rok nie mógł na mnie patrzeć – przypominałam mu o ukochanej żonie, wychowywała mnie babcia. Mam 28 lat, poukładałam sobie życie, ale cały czas zastanawiałam się „dlaczego?” i jak to jest… Czułam się winna. W końcu gdyby nie ja nie miałaby depresji poporodowej. Mam nadzieję, że masz wokół siebie ludzi, którzy są dla Ciebie dobrzy i że nie dasz się tej podstępnej chorobie.