To nieprawda, że kiedy pojawia się szczeniak w domu, przestaje się kochać pozostałe psy. Owszem, jest dla nich mniej czasu, mniej poświęca im się uwagę, więcej muszą się same sobą zajmować (najczęściej wzdychając ciężko przesypiają całą sytuację). Nie znaczy to jednak, że zapominam o Kelcie, Tekli i Falku, zwłaszcza w obliczu tak doniosłego wydarzenia jak urodziny Kelta, które miały miejsce w ubiegły wtorek. Dwunaste!

Często się mówi, że wydaje się, jakby to było wczoraj – jakby zaledwie przed chwilą ten starszy psi dżentelmen był puchatą, słodką kulką dopiero co przywiezioną do domu. W mojej głowie jest inaczej. Dla mnie Kelt pojawił się w innej epoce, prawie w innym życiu, które było tak dawno, że nawet ciężko jest je sobie przypomnieć.

I nigdy nie był słodką kulką. Miał długie nogi i mało włosa, a od razu na wejściu do domu nasikał w kuchni, rzygnął na posłanie oraz walnął kupę na dywanie rodziców. Zajęło mu to jakieś pięć minut.

#Ahoj, przygodo!

Nigdy nie będę twierdzić, że byłam przygotowana na to, co niesie ze sobą Kelt. Moje oczekiwania rozjechały się z miejsca z tym, co miałam w keltowym pakiecie – nadnaturalnie socjalny do ludzi i psów, pewny siebie i nasterowany na środowisko: to w skrócie był mój nowy, pierwszy w życiu pies. To nie był papik, jakiego oczekiwałam, wrażliwy i potrzebujący wsparcia – to raczej ja potrzebowałam wsparcia w zetknięciu z moim nowym nabytkiem. 😉 Do tej pory pamiętam, jak postawiłam go na ziemi podczas pierwszego spaceru, kiedy miał 10 tygodni, oczekując – sama nie wiem czego, ale na pewno nie tego, że mój malutki belguś spojrzy na mnie przez ramię, zapalą mu się złośliwe gwiazdki w oczach i poleci w długą. Nie przestraszył się, nic nie zobaczył – po prostu sobie poszedł. Pozwiedzać.  Dziesięciotygodniowy berbeć. Teraz wiem, że sporo to o nim mówiło. To nie było standardowe. Ale wtedy tego nie wiedziałam.

Przez ostatnie kilka lat miewam napady refleksji, co i kiedy poszło nie tak, że nasze wspólne z Keltem życie było taką ciężką dla mnie lekcją. Jak bardzo trzeba nie umieć zrozumieć psa i zasad nim kierujących, żeby doprowadzić do stanu, w którym pies kradnie wszystkie zasoby w swoim zasięgu oraz poza nim (tak sobie myślałam) – bo nie mogę wciąż zapomnieć o dwóch zimowych sezonach, w których ta czarna kreatura kradła ludziom na spacerach rękawiczki*. Szukałam winy w sobie, potem w nim. Dawno temu przypuszczałam, że niedostatecznie go motywuję, więc skakałam nad jego motywacją. Później myślałam, że powinnam wbijać mu do głowy szacunek częściej i mocniej (pardon my French), bo zawsze dla niego byłam miła, zbyt miła – biorąc pod uwagę jego wyczyny. Pewnie prawda leżała po obu stronach, bo zrobiłam w końcu i jedno, i drugie, a sytuacja z tym gadem znacznie się poprawiła. Dalej jednak istniały chwile, kiedy pokazywał mi fucka, mrużył oczy i odpalał takie fajerwerki, od których robiło mi się słabo.

#Will to please himself

Słyszeliście kiedyś o will to please? Mitycznej chęci uszczęśliwiania i współpracy z przewodnikiem płynącej prosto z głębi psiego serduszka? Ja słyszałam to nawet wtedy, ale nie wierzyłam w jej istnienie. Gadanie przewodników i tyle. Jednak odbierając Aku, rozgadałam się z jej hodowczynią. Elisabetta wiele mówiła o will to please u borderów, że ten ma, a ten nie, a ten tylko trochę. Słuchanie hodowcy z tak wielkim doświadczeniem i wyczuciem jest dla mnie zawsze wielką przyjemnością. Opowiadałam jej też o Kelcie – zastanawiała się przez chwilę, by w końcu powiedzieć „looks like no will to please at all”. I to wyczerpało temat, który wałkowałam przez ostatnie lata.

Kurde, życie.

Kiedy Kelt po Mistrzostwach Świata 2013 kończył swoją sportową karierę – miał wtedy siedem lat – a ja zajęłam się przekazywaniem wiedzy dalej, nie za bardzo wiedziałam, jak sobie z nim ułożyć codzienność. Dla mnie istotą życia z psem był właśnie sport, trening, wspólne wyjazdy. W chwili, gdy ich zabrakło, okazało się, że ja w sumie za tym swoim pięknym, nonszalanckim belgiem specjalnie nie przepadam. Okropnie mnie denerwował – rozważałam oddanie go, ale tak długo zwlekałam z podjęciem decyzji i znalezieniem mu dobrego domu, w którym będzie mógł drzeć japę przy płocie, kraść do upojenia rzeczy i będzie otaczany bezwarunkowym zachwytem, który tak uwielbia, że nic z tego nie wyszło. I, jak widać, jesteśmy już razem od dwunastu lat.

Nie wstydzę się mówienia o tym, jak ciężko było żyć z psem, którego nie lubiłam. Uważam, że miałam dobre powody – ufundował mi niezłą szkołę charakteru, wymagał ciągłej czujności, obserwowania środowiska, hiper umiejętnego motywowania, zmieniania metod jak w kalejdoskopie – bo kiedy rozpoznał system, od razu go łamał. Boksowałam się z nim i w życiu, i na ringu obedience, który był ostatnim miejscem, w którym potrzebowałam dodatkowych problemów. Kelt nie był nigdy godny zaufania jako współpracownik – co prawda wiedziałam, że w sytuacjach socjalnych jest bardzo kompetentny, ale w relacji ze mną nie mogłam liczyć na żadną wyrozumiałość. Nigdy. Dodatkowo sytuację pogarszał fakt, że w tamtych czasach po prostu nie wypadało mówić o tym (albo czuć), że swojego psa się nie lubi – psy przecież należy kochać bezwarunkowo, bez względu na to, co zrobią, jak się zachowują i czy są miłe czy też nie. Nie byłam niestety na tyle szlachetna, żeby kochać i zachwycać się istotą, która zachowywała się jak ostatnia parówa względem mnie. Nie lubiłam Kelta za to, że cały czas mnie sprawdzał i próbował, a siebie za to, że go nie kocham.

#Żyj nam długo, panie grzybie!

Przez długi czas miałam Keltowi wiele za złe. Teraz już nie mam. Wiem, że on nie był psem do współpracy – kochał błyszczeć w towarzystwie, spotykać inne psy, mieć piłkę dla siebie, jeść i eksplorować każdy dzień do granic możliwości. Ani razu nie kontuzjował się na treningu, bo był swoim największym skarbem. Był za to wspaniałym psem do życia – ale nie mojego, bo moje życie to było obedience. To nie był ten typ osobowości, i tyle.

Teraz Kelt pędzi spokojne, emeryckie dni między spacerem, pełną miską i kanapą, na które zdecydowanie zasłużył. Jest jedynym Królem Na Dzielni o gigantycznej charyzmie i umiejętności spokojnego tłumaczenia psom, że on tu rządzi. To wspaniała pomoc przy wychowywaniu młodych, mało pewnych siebie borderów, pomoc, którą bardzo sobie cenię i jestem mu za nią wdzięczna.

Nigdy nie pokochałam Kelta tak, jak kocham Teklę, ale mamy razem coś dla nas bardziej właściwego. Wspólne doświadczenia, szacunek i dwunastoletnią znajomość. Nauczyłam się doceniać tego niesamowicie pewnego siebie, stabilnego, inteligentnego psa, który był ze mną w najlepszych i najgorszych moich chwilach, przez całe dorosłe życie. Powoli widzę, że wyłącza się coraz bardziej z aktywnego życia, przenosząc się z jednego miejsca spania na drugie. Ma lepsze i gorsze dni. Ostatnio bolą go plecy i naprawdę jest mi okropnie przykro, że na starość nie ma lekarstwa. Długo nie było nam po drodze – te ostatnie kilka lat jesteśmy jednak pogodzeni i szczerzę chcę, żeby było tak jak najdłużej.

Sto lat, Kelcie!

 

___

*Pierwszą kradzież popełnił w wieku czterech miesięcy. Wyrwał z rąk mojej przyjaciółki saszetkę z jedzeniem, uciekł i zeżarł całość. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat wtedy na to wpadł.

 

Fotka Kelta dzięki uprzejmości Agnieszki z A bit of emotion. Dziękuję!