Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze byłam rozkoszną sześciolatką z tłustymi nóżkami i białym kołnierzykiem na szyi, zdałam egzamin do najlepszej państwowej szkoły muzycznej w Warszawie. Nietypowa to była szkoła – spędzaliśmy w niej czas do późnych godzin popołudniowych, mieliśmy osiem przedmiotów więcej niż nasi rówieśnicy i o wiele mniej czasu na naukę. Co pół roku przystępowaliśmy do egzaminów z instrumentu, występowaliśmy na audycjach oraz raz na jakiś czas na koncertach. Sporo pracy jak na miniaturowego człowieka w tym wieku.

Egzaminy za każdym razem robiły na nas spore wrażenie: zbierała się komisja, w której obowiązkowo zasiadał dyrektor, i gremium w milczeniu słuchało naszych występów, z pomarszczonymi minami notując coś na podkładkach. Po kilku pełnych napięcia godzinach następowało wręczenie ocen. Pamiętam, że jedyną akceptowalną przez nauczycieli (i moją klasę!) oceną było 5. A wiecie, czym było 5-? Nigdy nie zgadniecie.

Było ostrzeżeniem.

Teoretycznie taki system powinien mnie nieźle przygotować do późniejszego zawodniczego życia. Teoretycznie powinnam wyjść z mojego ZPSM utwardzona, nonszalancka i odporna. I część moich kolegów i koleżanek pewnie taka się stała – u mnie jednak nie poszło to w tę stronę. Ze szkoły wywędrowałam z zakotwiczonym przekonaniem, że tylko zwycięstwo się liczy, a wszystko poniżej pierwszego miejsca to wstyd, żenada i śmieć społeczna. Byłam w systemie, w którym priorytety i oceny moich nauczycieli były wyznacznikiem mojej wartości i samopoczucia. Wiele lat zajęło mi przepracowanie tego podejścia, a i tak uważam, że dzieło uwolnienia mojego umysłu jeszcze się nie zakończyło.

            Mieć ciastko czy zjeść ciastko?

Dlaczego o tym piszę? Bo sytuacja w mojej szkole uderzająco przypomina mi atmosferę na zawodach i dyskurs dokoła zawodów i wyników się toczący. Przez psiego facebooka i ogólne dyskusje szkoleniowe przetacza się dyskusja o priorytetach zawodników wszystkich dyscyplin kynologicznych. Mówi się o relacji, dobrostanie psa, chęci zwycięstwa, rozczarowaniach, oczekiwaniach, celach i tak dalej. Kręcimy się pomiędzy marzeniami o pierwszym miejscu a zapewnieniami, że nigdy nie będziemy stawiać swoich celów ponad komfortem naszego psa. Mówimy o dobrych i złych priorytetach. Wśród tych wzniosłych słów jednak nie zapominamy o ocenianiu, mniej lub bardziej, priorytetów innych zawodników. Ten, kto otwarcie chce wygrywać, jest mordercą relacji i katem, a ten, co stawia na piedestale relację z psem, jest z grubsza nieudacznikiem i pierdołą, bo nie potrafi wygrywać. Każde z tych stanowisk ma zwolenników i przeciwników. Mało tego – takich stanowisk jest o wiele więcej.

Pozwólcie mi to powiedzieć: ile jest ludzi, tyle priorytetów, a obedience jest na tyle na szczęście pojemne, że zmieści nas wszystkich, jakkolwiek byśmy się od siebie nie różnili w naszych celach i aspiracjach. Dla początkującego zawodnika z trudnym, behawioralnym psem priorytetem może będzie to, żeby przetrwać na ringu te kilka minut we względnej współpracy. Dla kogoś z psem wypatrującym przeszkód możliwe, że najważniejsze będzie skupienie podczas przebiegu. Jeszcze dla innego priorytetem będzie harmonia wspólnych z psem działań, a dla jeszcze innych wygrana na zawodach. I kto ma rację, a kto tu się myli w wyborze priorytetów? Czy to ten, który chce tylko przeżyć na ringu, ma złe priorytety, czy może ten zawodnik-świnia, który widzi się na pierwszym miejscu podium? Kto z nas to może określić? Albo jeszcze lepiej – po co w ogóle mamy to określać?

            Rywalizacja wymaga samokontroli

Nie potrafię się oprzeć wrażeniu, jak bardzo system edukacji wrzuca nas w ramki rywalizacji, której nie potrafimy kontrolować. Nie tak rzadko trenujemy z jednym priorytetem, na ring wchodzimy z już zupełnie innym, a wyjeżdżamy z zawodów z jeszcze innym. Sami chętnie oceniamy innych, ale też poddajemy się ocenom i przyjmujemy cudze zasady pracy w najtrudniejszych momentach współpracy z psem, takich jak zawody i okres okołozawodniczy, kiedy zwierzak potrzebuje naprawdę najwięcej stabilności ze strony przewodnika. Niezależnie od wcześniejszych założeń, w momencie startu liczy się tylko zwycięstwo, a wszystko poniżej niego to porażka. Jeśli naszym priorytetem było wygranie, to rzeczywiście zasadne podejście – jeśli jednak priorytet był inny, coś tu ewidentnie się nie zgadza.

Oczywiście określenie odpowiedniego dla teamu priorytetu to temat na dłuższą rozmowę i wymaga dobrej znajomości psa i człowieka, którzy mają stanąć na ringu ramię w ramię. Najlepszym wyjściem jest tutaj rozmowa ze swoim trenerem i wspólne wyznaczenie celów lub – w wypadku braku treningowej siły wyższej – chwila refleksji nad tym, co chcielibyśmy osiągnąć w ogóle i tym, co osiągnąć realnie możemy na zawodach w najbliższym okresie. Priorytety bieżące powinny być w zasięgu zawodnika i możliwe do spełnienia. Nieźle sprawdza się także wyznaczenie subpriorytetu na wypadek szwankowania celu głównego – młodym zawodnikom polecam tutaj pamiętanie o byciu teamem, o wspieraniu psa. Niedopuszczalne jest obrażenie się na psa na ringu i zostawienie go mentalnie samotnego z ćwiczeniami, co w wypadku młodych, ambitnych zawodników często się zdarza. Jeśli nawet nie jest to postawa, która się zgadza z naszym światopoglądem, bo pies nas zawiódł, bo potrafił, bo przecież mu wychodziło – pomyślmy, że wspieranie psa w przyszłości zaprocentuje lepszą kontrolą podczas startu i bardziej pozytywnym odbiorem myśli ze strony futrzastej części zespołu. Bycie z psem w trudnej sytuacji zawsze się opłaca.

            Odpowiednia perspektywa

Nie mówię, że jestem poza tym systemem. Mam na koncie wiele godzin rozmyślań na temat moich priorytetów, błyskawicznego przełączania priorytetów ze „zrobić dobry przebieg” na „wygrać” tuż przed zawodami i umierania  psychicznego po nich, czucia się jak stara kupa w worku i wyciągania się tygodniami z emocjonalnego dna. Wiem teraz jednak, że te zawody to jedne z miliona zawodów, które mam przed sobą. Odkryłam, że po nieudanych zawodach też jest życie. Jest praca, gotowanie obiadów, zmywanie naczyń, chodzenie z chłopakiem do kina i treningi z moim psem. Wiem też, że po zawodach zostaję znowu sama z moim psem i moimi priorytetami, które – żeby być fair wobec mojego psiego partnera – muszę rozliczyć. Czy prowadziłam psa tak, jak chciałam w treningu? Czy zrobiłam wszystko, żeby MOJE cele zostały spełnione? Czy może na szybko przestawiłam priorytety i przewaliłam zawody, zachowując się jak potłuczony pawian na metadonie, uniemożliwiając sobie i psu skuteczną współpracę? Jakie będą odpowiedzi na te pytania?

 

Możliwe, że do spokoju i trwania twardo przy swoich priorytetach potrzeba czasu i doświadczenia. Możliwe, że każdy sam musi się tego nauczyć. Jednak jako trener, zawodnik i przyjaciel mogę powiedzieć swoim uczniom tylko jedno:

Szanuj pracę innych i ich priorytety i nie interesuj się nimi, chyba że to pomoże w twojej pracy z psem.

Miej własne priorytety i się ich trzymaj, jakiekolwiek by one nie były.

Przyjedź na zawody z nimi, wejdź na ring i zejdź, ciągle mając na uwadze SWOJE cele, nie cudze.

A wtedy wszystko będzie dobrze.