Ostatnio – pod wpływem small-talków z właścicielką jednego z moich psich uczniów – zdałam sobie sprawę, że to już prawie kwiecień. Nie jest to zbyt ekscytujące odkrycie, chyba że ekscytującym jest, że nie przywiązuję większej wagi do daty, ale zastanowiło mnie, gdzie podział się grudzień, a dokładnie 4 grudnia, moja osobista życiowa rocznica?

Z przyjemnością i pewną nostalgią przypomniałam sobie dzisiaj 4 grudnia 2013 roku – dzień, w którym wręczyłam mojej szefowej (a konkretnie szefowej szefowej mojej bezpośredniej szefowej) wypowiedzenie umowy sprzed kilku miesięcy, nie wierząc, że kiedykolwiek będę miała na chleb z dżemem. Nie wierzyłam, po prostu nie wierzyłam, że tak będzie. Rzucałam dobrze płatną, stabilną pracę w korporacji, która uparcie twierdziła, że jest startupem, z zapleczem socjalnym, służbowym telefonem i laptopem. Pracę, w której dawano mi szanse na rozwój i mimo moich błędów, firma o mnie zabiegała, bo wierzyła w to, że jednak mam w sobie potencjał i jak tylko będę mocniej, rzetelniej pracować, to nie wiadomo, co osiągnę, więc może jednak zostanę te kilka godzin dłużej jak pozostali pracownicy…

Blablabla.

Z perspektywy czasu jasno rozpoznaję tę korpomowę moich mordorskich mocodawców, tak bardzo pełną technik socjo-jakichśtam, nieudolnego, nakierowanego na wyciśnięcie maksimum coachingu, mieszanki wywoływania przywiązania, odpowiedzialności i poczucia winy za słabe wyniki firmy.

Z perspektywy czasu pamiętam ostatnie trzy miesiące pracy w korpo na Wołoskiej jako niesłabnący ciąg gryp żołądkowych, zawrotów głowy i napadów lękowych. Pamiętam odbijanie karty co chwilę, które mierzyło czas. Pamiętam także codzienny stres, czy przetrwam te swoje osiem godzin w pracy, czy też może zaraz ktoś przyjdzie z jakimiś bzdurnymi pretensjami. Nie zapomnę już o metodach dyscyplinowania pracowników, o ostatnim dniu miesiąca, w którym się okazywało, kto tym razem zostanie zwolniony – ani o tym, że co miesiąc dostawałam wypowiedzenie warunkowe, które miało mnie zmobilizować do bardziej wydajnej pracy. Nie tylko ja z resztą. Pamiętam kataklizmy na mailu w niedzielę o 11 rano, wzajemne oskarżanie się i zrzucanie odpowiedzialności.

Z perspektywy czasu pamiętam w końcu moich współpracowników – nie wszystkich, ale większą ich część – moment, w którym obiecano mi lepsze stanowisko i za chwilę zrobiono na nie rekrutację; chwilę, w której znalazłam czyjeś rzeczy na moim biurku i się dowiedziałam, że to nie moje biurko (bo ktoś inny chciał tam sobie usiąść); moją bezpośrednią szefową, której zwyczajem było pogrążanie swoich pracowników, jeśli tylko widziała, że jej pozycja jest zagrożona. Bo zwyczajnie sobie nie radziła, ale gadane miała niesamowite – zwłaszcza w dziedzinie donoszenia na podwładnych. Pamiętam pionową strukturę nade mną, w której każdy szef był szefem jednego, podległego szefa – i to wszystko. Nie zapomnę nadaktywnych, nieprzewidywalnych współpracowników, którzy czasami rzucali żarciki, a czasami jednoczyli się i radośnie mieszali mnie z błotem, bo co to jest za problem, pisać tekst. Żaden, oczywiście, w tym kraju jest przecież przynajmniej 10 milionów osób, które będą potrafiły to za mnie zrobić.

Pamiętam w końcu, jak nic nie mogłam napisać bez uzyskania kilku akceptów – miałam pracować jako copywriter, ale zostałam sprowadzona do roli nędznego zdaniopisacza. W końcu każdy potrafi pisać po polsku i każdy potrafił mi o tym przypomnieć w dowolnym momencie mojej pracy. Pewnego dnia zatrudniono osobnego copywritera, który po kilku tygodniach uciekł. Pamiętam początki mojej pracy, kiedy przeszłam rekrutację, bo moje teksty się podobały, i pamiętam też ostatnie trzy miesiące, w których siedziałam jak sparaliżowana za biurkiem, nie potrafiąc wydusić z siebie nic. Zniknęły błyskotliwe gry słowne i żonglowanie polszczyzną. Jak mówi Kononowicz, nie było niczego. I nie było to wcale śmieszne.

Konsekwencje pracy w moim pierwszym, okropnym korpo, były bardziej poważne niż mogłam się tego spodziewać. Z dobrego copy stałam się beznadziejnym. Co gorsza, stałam się totalnie niesamodzielnym pracownikiem. Nie potrafiłam sama podjąć decyzji, co też odbiło się koszmarnie jakością wykonywania zadań w mojej następnej pracy. Byłam fatalna. Nie umiałam zrobić nic. Przykro było mi z tego powodu, bo praca była wspaniała, a zespół cudowny i bardzo mi pomógł w odbiciu się po pracy w Mordorze. Ten czas pamiętam jednak jak przez mgłę. Kiedy ktoś nade mną nie zwisał z koniecznością zaakceptowania mojej pracy, nie wiedziałam, co mam robić. Kiedy nie byłam prowadzona za rękę, nie wiedziałam, jak pracować.

4 grudnia 2013 roku, kiedy dopiero co wygasło moje wypowiedzenie warunkowe i byłam pewna, że nie dostanę kolejnego, zaniosłam do kadr swoje własne rozwiązanie umowy. Byłam dumna z tego – tego kroku nikt się nie spodziewał. Byli totalnie zaskoczeni. Ja trochę też byłam zaskoczona swoją chomiczą odwagą, żeby opuścić ciepłe, jakkolwiek kolczaste gniazdo.

***

Nie żałuję swoich decyzji z tamtego czasu – dzięki nim się dowiedziałam, czego absolutnie nie chcę robić, jak nie chcę żyć i kim nie chcę być. A więc nie chciałam już pracować w abstrakcyjnym biznesie, który miał zbawić świat, ale tak naprawdę zbić kasę, nie chciałam marnować dnia na siedzenie w biurze i nie chciałam być myszą w kołowrotku korporacji.

Kiedy TERAZ myślę o korporacji, przypominam sobie – ze złotych czasów, kiedy jeszcze moje biurko stało przy oknie 😉 – różowe zachody słońca jesienią, liście kasztanowców i ciepłe światło wlewające się przez okno. Pamiętam jedną, jedyną myśl – tęsknotę, żeby być na zewnątrz. Myśl o tym, że marnuję życie na siedzenie za biurkiem, podczas gdy taki dzień jak dziś się już nie powtórzy. Pamiętam, że zastanawiałam się nad tym, czy za pięćdziesiąt lat będę z siebie dumna, że zostałam w biurze zamiast wyjść z biura na dwór. Odpowiedź była jasna.

 

Na koniec filmik, który bardzo mnie bawi. Cechy złego korpo w kilku minutach na yt.