Właściwie, jeśli o tym pomyślę, okazuje się, że wiele jest momentów, kiedy trzymam mojego starszego psa za rękę. Czy może bardziej, łapkę.

Choć zasadniczo nieustraszony, Kelt boi się dwóch rzeczy – śliskich, nieznanych powierzchni oraz wody. Momentami ta pierwsza fobia przybiera na sile – czasem jest lepiej, czasem gorzej, w chwilach tragicznych miewałam całe 27 kg Kelta dosłownie na twarzy, czasami nie dzieje się nic… Są jednak chwile, kiedy Keltunek stoi na progu jednego pokoju, dzieli nas cały korytarz, ja jestem w końcu drugiego, a między nami cały ocean śliskiego parkietu, polerowanego drewna. Nie do pokonania, nie do przepłynięcia. Chciałby, ale i się boi. Z tej frustracji i lęku tupie i popiskuje, nie wiedząc, jak sobie poradzić z tym wszystkim. Jedyna opcja na pokonanie wszystkich potworów czających się na Kelta drodze na drugi koniec pokoju to położenie mu ręki na grzbiecie i spokojne przeprowadzenie. Trzeba iść obok, żeby miał się na czym oprzeć, trzeba trzymać na nim rękę, żeby wiedział, że w razie czego się go złapie. Wtedy jest spokojny, wtedy jest bezpiecznie i wszystkie potwory gdzieś się chowają.

Takiego mam dzielnego Kelta.

Ten wpis napisałam w 2013 roku i ciekawie było go przeczytać raz jeszcze. Świat wokół nas się zmienił, ale Kelt wciąż wymaga trzymania za łapkę, w coraz większym stopniu.