Kiedy szantażem, terrorem i podstępem* zdobywałam Teklę, byłam absolutnie nią zachwycona. Widziałam w niej niesamowitego obediencowego geniusza – z jej niesamowitymi prędkościami, pasją do pracy, wciskaniem zabawki do ręki i niezwykłą inteligencją. Do tej pory pamiętam, jak na którymś treningu półroczny bąbel pokicał po metalowy aport i wrócił z nim przez przeszkodę. Całkowicie mnie to rozbroiło. Trudno było nie zakochać się w tym stworku, który był wszystkim, czym przez lata wymuszonej współpracy nie był Kelt, ten arogancki potwór.

god1

Oczywiste więc, że byłam przekonana, że czeka nas świetlana przyszłość, a pierwszy start to już w ogóle. Nie ma o czym mówić. Formalność.

Na Węgry jechałam z psem niedotrenowanym, z ćwiczeniami zrobionymi w ostatniej chwili (niektóre nawet nie były zrobione), po trzech tygodniach bardziej intenswnych treningów. Tekla miała więc debiutować w Gödöllö, w tym samym miejscu, gdzie dwa lata wcześniej startowałam na Mistrzostwach Świata z Keltem.

Cóż za piękna klamra!

Trening w piątek kapitalny, trening w wielkim balonie zawodów świetny, na Tekli normalnym zachwycającym poziomie (no może troszkę niżej, jeśli mam być szczera), nastroje boskie – a w niedzielę niespodzianka: mój pies się skończył! Tekla była tak zmęczona podróżą, spacerami, nowym miejscem i przytłoczona masą psów, że jedyne, na co miała siłę i ochotę, to przytulanie. Mój szalony i brykający mapet zamienił się w wymęczoną, zaspaną szmacianą laleczkę.

To nie jest stan, w któym można dobrze ćwiczyć.

Wbrew wszystkiemu – było całkiem dobrze. Prędkości się posypały, precyzja umarła, ale wszystkie ćwiczenia zostały zrobione. Aż tyle nie mogłam oczekiwać.

god4

Ale oczywiście oczekiwałam. Bo tak mimo wszystko jest, że nawet jeśli wiadomo, że zawody są ostatnim miejscem, w którym dzieją się cuda, to ambicja, ta idiotyczna ambicja każe liczyć punkty i wściekać się, że jakieś ćwiczenie nie poszło, jak się tego chciało. A właściwie – jak się marzyło w tych najbardziej rozmytych pięciu minutach przed zapadnięciem w sen.

Zawody bezlitośnie punktują wszystkie błędy i niedociągnięcia treningu. Nie ma przypadków takich olimpijskie panczeny wygrane przez najwolniejszego z łyżwiarzy, bo cała reszta się wywaliła. Takie cuda dzieją się niesamowicie rzadko – jeśli chce się dobrze startować, trzeba wyrobić ileśtam godzin treningów. Nie można liczyć na to, że wszystkim podwinie się noga.

Bo nie ma cudów. Jest tylko praca.

Dobrze mi z tym. Z Teklą uwielbiam pracować jak zawsze – to się nie zmieniło; może tylko rozsądniej patrzę na kwestię treningów i ich przełożenia na zawody. Muszę więcej z nią ćwiczyć, więcej biegać, więcej jeździć. To takie proste.

Świetlana przyszłość wciąż przed nami – za miesiąc zawody w Świebodzicach!

god3

 

* To nie było tak. A przynajmniej nie do końca tak.

 

Post pochodzi z bloga www.jagniecraft.wordpress.com